Kościół w Warnołęce
Kościół pw. Matki Bożej Częstochowskiej w Warnołęce
Legenda
Droga kręta jak wąż
Przez podmokłe łąki, w okolicy Warnołęki i samą Warnołękę, wiedzie droga kręta jak wąż. Dzisiaj szeroka, asfaltowa, ale niegdyś polna, wąska i tylko gdzie niegdzie wybrukowana „kocimi łbami”. Tą drogą, przed laty powędrował do Polic, ubogi pastuszek. Jego całym dobytkiem był niewielki mieszek, który ukrywał pod burką.
Zanim jednak zdradzimy, co ów junak skrywał w woreczku, opowiemy jego historię.
Miał na imię Pietrek i był sierotą. Wychowywała go dalsza rodzina i jak to bywało, od wczesnego dzieciństwa musiał pomagać w gospodarstwie. Jako pięcioletnie pacholę pasł już gęsi, a gdy trochę podrósł prowadzał na postronku kozę na pastwisko. Ledwie rozpoczął dwunasty rok życia, a oddano go na służbę do bogatszego gospodarza.
Jako sierota i pastuch nie miał lekkiego żywota. Gospodarze wymagali ciężkiej pracy przy obrządku i wypasaniu krów, a skąpili mu nawet jedzenia. Kiedy o świcie, przed wyjściem na pastwisko, chciał zabrać większą pajdę chleba i trochę sera, gospodyni wykrzykiwała: „Ino byś w tym bochenku siedział! A idźże już za krowami!” Pietrek nie odpowiadając nic gospodyni, kulił głowę w ramiona i chował pod pazuchę to, co złapał. Szedł na pobliską łąkę i pilnował bydło do wieczora.
Długie godziny jakie spędzał pilnując krów wypełniał sobie rzeźbieniem w drewnie figurek ptaków i zwierząt. Wykonał też fujarkę, jaką widział u wiejskiego muzykanta. Od niego nauczył się jak dmuchać i układać palce, aby wydobyć melodię z prostego instrumentu.
To zdolne chłopię wygrywało zasłyszane przyśpiewki sobie, a może i tym pilnowanym krówkom, a może i jeszcze komuś o kim nie wiedział, a kto słuchał go z lubością w ukryciu...
Kiedy Pietrek siedział pod dziką jabłonią i grał, niedaleko niego, w zaroślach siadywał leśny skrzat. Niedostrzeżony przez grajka, wsłuchiwał się w dźwięki układające się raz w smutne, rzewne melodie, a innym razem w wesołe, filuterne melodyjki.
Skrzat, jak wiadomo, dobry i pomocny duszek, zastanawiał się jak wynagrodzić ubogiemu sierocie piękne chwile, które przeżywał słuchając prostej, a przejmującej muzyki. Kiedy nie było w pobliżu pastuszka, zaczął przynosić mu pod jego ulubione drzewo po garści bałtyckiego złota. Był leśnym skrzatem i dobrze znał okolice; wiedział, że na piaszczystym brzegu Wielkiego Zalewu, w pobliżu Warnołęki, można znaleźć kawałki bursztynu. A o tym jeszcze nikt z ludzi nie wiedział.
Dziwił się Pietrek skąd się biorą pod jabłonią pokaźne bryłki bursztynu, aż pewnego razu, gdy skończył swoje wygrywanie, z chaszczy wyszedł maleńki człowieczek z długą siwą brodą, w czerwonym ubraniu i takąż czapką. Mimo wielkiego zaskoczenia i początkowego przestrachu podrostka, skrzat przywitał się z nim serdecznie. Przełamawszy pierwsze niekorzystne wrażenie, leśny duszek rozpoczął wielce pouczająca rozmowę.
Powiedział pastuszkowi, jak lubi słuchać jego łąkowych koncertów i jak podziwia jego umiejętność rzeźbienia w drewnie. Objaśnił także jaką wartość ma bursztyn, i co ma z nim zrobić, aby poprawić swój marny do tej pory los. Chłopak nie mówił nic nikomu o tym dziwnym spotkaniu. A znoszony przez skrzata bursztyn chował w dziupli rozłożystego dębu rosnącego na środku pastwiska. I tak trwało to przez kilka kolejnych lat.
Co jakiś czas leśny krasnal, który kiedyś był domowym duszkiem w wielkim mieście, pojawiał się przy grajku. Opowiadał o świecie, jakiego ten sobie nie mógł nawet dokładnie wyobrazić. Mówił bowiem o mieście, gdzie ludzie mieszkają w domach murowanych z cegły, a domy boże mają tak wysokie wieże, że zdaje się, sięgają płynących po niebie chmur.
Jak mógł to sobie wyobrazić biedny, młody człowiek, który nigdy nie opuścił swojej wsi i widział tylko chaty z muru pruskiego, kryte strzechą lub gontem? A jedyny znany mu zbór był drewniany, na niewielkiej tylko kamiennej podmurówce i tak jak okoliczne domy, szachulcowej konstrukcji. Zbór wybudowano z boku wsi, na niewielkim wzniesieniu. Był jednak widoczny z daleka, gdyż miał pobielane ściany i wieżę nieco wyższą od cmentarnych, pobliskich drzew.
W święta, parobkowie z dziewkami służebnymi szli na nabożeństwo do tej niewielkiej, wiejskiej świątynki. Szli boso, a drewniaki trzymali w rękach, gdyż wiodła do niej droga podmokła, miejscami bagnista, tak jak okoliczne łąki.
Pietrek, jako ciekawe świata chłopię, często zastanawiał się, co też jest za tymi łąkami, lasami i za tą wodą. Kiedy w gorące dni szedł wykąpać się w wodach Zalewu, to także nic więcej nie widział krom szerokiej wody po horyzont i ciemnej linii puszczańskich borów ją okalających. Czasem dostrzegł kołyszące się na fali łodzie żaglowe - ale skąd i dokąd one płynęły nie miał pojęcia...
W czasie zim gospodarze, wykorzystując zdolności pastuszka, prócz prac przy obrządku, kazali wykonywać z drewna łyżki, czerpaki, a nawet drewniaki. Gdy wykonał więcej tych przedmiotów niż potrzebował rodzina, u której był parobkiem, mógł je sprzedać innym mieszkańcom wsi. Stąd uzbierał trochę pieniędzy, które skrzętnie chował pod strzechą.
Zbliżała się kolejna zima i Pietrek po raz ostatni wygonił krowy na pastwisko. I po raz ostatni wyszedł z zarośli znajomy skrzat, aby z nim porozmawiać. Tym razem dał mu dobrą radę, by ukryty w dziupli bursztyn zapakował do niewielkiego worka, a za ukryte pieniądze zamówił u szewca buty i ruszył drogą w kierunku Brzózek, i dalej... Na zakończenie znajomości, dobry krasnal podzielił się z młodym parobkiem następującą sentencją: „Do odważnych świat należy. A więc nie do mądrych, nie do dobrych, nie do pięknych i nawet nie do bogatych należy świat. Jesteś młody, bądź odważny, a odmienisz swoje życie na lepsze”.
Po tym spotkaniu, Pietrek oznajmił gospodarzom, że zamierza ich opuścić i iść w świat szukać szczęścia. Nie oponowali, bo bez trudu mogli znaleźć innego podrostka z ubogiej rodziny, których we wsi było dosyć i prosili o dorywcze prace przy sianokosach, żniwach czy zbieraniu kartofli.
Za uzbierane pieniądze gospodarz kupił mu na targu w Nowym Warpnie buty, bo do tej pory latem chodził boso, a zimą w chodakach, które sam wyrabiał. A za długą, dobrą pracę gospodyni sprawiła mu burkę z kapturem i na drogę pozwoliła zabrać węzełek z prowiantem. Tak wyposażony, pożegnał się z domowymi i poszedł ostatni raz na tak dobrze znaną mu łąkę; wyjął z dziupli woreczek z bursztynami i schował go pod płaszczem. Pożegnał się też ze skrzatem, swoim przyjacielem i doradcą.
Była późna, ale dość pogodna jesień, resztki liści opadały z drzew i przez ogołocone gałęzie jeszcze mocno świeciło słońce. Pietrek wyszedł krętą, błotnistą drogą za wieś, obejrzał się na ostatnią mijaną chatę i ogarnął go lęk przed nieznanym. Pomny na wszystko, co mu powiedział przez ostatnie lata polny skrzat, przemógł nagłą chęć powrotu. Zdał sobie bowiem sprawę, że gdy zawróci, to już nigdy nie zmieni niczego w swoim życiu.
Po kilku dniach wędrówki przez Brzózki i Trzebież, gdzie rozpytywał o pracę, dotarł do Polic. Kiedy dostrzegł kołodziejnię, a właściwie zaciągnął się zapachem surowego, obrabianego drewna zdecydował się przekroczyć próg warsztatu.
Chyba dobrze trafił, bo akurat stary kołodziej Kaspar, potrzebował jeszcze jednego, młodego i silnego pomocnika.Cóż, niedawny pastuch mógł liczyć co najwyżej na pracę sprzątacza warsztatu lub na dźwiganie bukowych belek, z których czeladnicy i uczniowie wykonywali dyszle, orczyki, koła i podwozia do wozów drabiniastych, czy furmanek.
Gdy został przyjęty, był bardzo zadowolony z pracy i z tego, że miał dach nad głową, mimo, że dzielił niewielką izdebkę z innymi pomocnikami. A gdy kończył się krótki próbny okres, Pietrek spytał pokornie kołodzieja, czy przyjąłby go na ucznia. Właściciel nieco zdziwił się i „bez ogródek” oświadczył mu, że za naukę rzemiosła się płaci, a on jest przecież biednym sierotą i pewnie nie ma pieniędzy. Wtedy niedawny pastuszek położył na stole pokaźny woreczek bursztynów. To zmieniło nastawienie Kaspara. Majster cenił sobie uczciwość, toteż spytał Pietrka, skąd ma tyle bursztynu? Usłyszawszy wyjaśnienie chłopaka, że sam uzbierał je na plaży w Warnołęce (co nie do końca było prawdą) odpowiedział jednak, że muszą pojechać do Szczecina, do bursztynnika, aby dowiedzieć się, ile jest wart ten „sierocy skarb”.
Minęły od tej rozmowy ze dwie niedziele, gdy majster bryczką wybierał się do Szczecina, aby zakupić metalowe części do wykonywanych wozów. Wziął ze sobą czeladnika i kandydata na ucznia z jego bursztynami. Jechali zaprzęgiem kilka godzin, mijali po drodze osady, przysiółki, aż z jednego ze wzgórz Pietrek ujrzał wieże zborów, o których opowiadał mu dobry skrzat. A kiedy byli całkiem blisko nich, zadzierał głowę do góry i nie mógł się na dziwić ich ogromowi. Myślał też, jaka przemyślna, ludzka siła musiała je wybudować, aby wznosiły się tak wysoko.
Wielkie przeżycie, jakie stanowiło dla chłopaka ze wsi ujrzenie murowanych kamienic, świątyń i zgiełku miasta, mieszało się z wielką radością, bowiem mistrz bursztyniarstwa kupił woreczek jantarów za słuszną kwotę, która pozwoliła na kilkuletnią naukę zawodu.
Pietrek wyuczył się rzemiosła, a że miał smykałkę do obróbki drewna, po latach został czeladnikiem. Wtedy to ożenił się z córką Kaspara kołodzieja, bo ten docenił jego pracowitość i zdolności. Córce natomiast młody pracownik ojca bardzo spodobał się, gdyż uwielbiała jak w niedzielne popołudnie wygrywał melodie na fujarce.
Minęło kilkanaście lat i stary Kaspar pożegnał się z tym światem. Warsztat przeszedł w spadku na Petera i jego żonę. Od dawna nikt już nie nazywał go Pietrkiem, ale majstrem Peterem. On zaś zaczął tęsknić za swoją wioską, ukrytą wśród Puszczy Wkrzańskiej. Wybrał się więc bryczką na majówkę z żoną i gromadką dzieci do Warnołęki.
Kiedy tak jechał krętą drogą przez wieś, która niewiele zmieniła się od tej, jaką miał w pamięci, rozglądał się i wypatrywał znajomych z lat młodości. Niestety, nikogo nie poznawał, a i jego nikt już nie pamiętał. Zatrzymał się jednak przed chałupą, gdzie przed laty był parobkiem. Gospodyni wyszła przed próg i spytała, czy kogoś szuka. I wtedy wydało się Peterowi, że to jest jego gospodyni, która ongiś żałowała mu chleba, ale była to jej córka.
Gdy przedstawił się jako Pietrek, dawny parobek, to kobieta nie mogła się nadziwować. Zawołała resztę rodziny i wszyscy z niedowierzaniem powtarzali: To ty Pietrek? To ty masz taki powóz? To twoje dzieci? Pytali także gdzie mieszka i kim jest teraz.
Słysząc te głosy pełne zdumienia i zachwytu, serce rosło mu z dumy i czuł, że dobrze kiedyś zrobił wyruszając w świat, w nieznane...za radą dobrego skrzata.
Barbara Sowińska - Adamczyk
Historia kościoła
Fotografia przedstawia wnętrze kościoła w Warnołęce sprzed 1939 roku